„A ukochanym drzewem jest dla mnie brzoza, zwłaszcza ta płacząca...”


Leszek Jan Malinowski, z archiwum autora
Z Leszkiem Janem Malinowskim rozmawia Tadeusz Tomaszewski.
Leszek Jan Malinowski – historyk sztuki i literatury, doktor nauk humanistycznych, urodził się w 1925 roku w Wilnie. Zmarł w Bydgoszczy 6 marca 2010 roku.
Podczas II Wojny Światowej Leszek J. Malinowski działał w konspiracji, uczestniczył w operacji Ostra Brama. Rozpoczęte w Wilnie konspiracyjne studia uniwersyteckie po wojnie kontynuował na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Jednocześnie w latach 1945-1946 był kurierem Armii Krajowej do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, a także organizatorem i szefem komórki przerzutu z Polski na Zachód ludzi zagrożonych przez NKWD i UB.

Od 1989 roku – prezes bydgoskiego oddziału Towarzystwa Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej. Wydawca i redaktor dwumiesięcznika „Wileńskie Rozmaitości”, książek o tematyce wileńskiej oraz „Pamiętnika Okręgu Wileńskiego AK”.
Odznaczony m.in. Medalem Wojska Polskiego (dwukrotnie), Krzyżem Armii Krajowej, Krzyżem Partyzanckim, Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerskim OOP, Krzyżem Komandorskim OOP.

Poniżej uwadze Czytelników polecamy rozmowę, którą niespełna rok temu przeprowadził z Leszkiem Janem Malinowskim Tadeusz Tomaszewski.


W jakim celu powstały przed laty „Wileńskie Rozmaitości”?


Zasada była taka, żeby pewne rzeczy ocalić od zapomnienia. To jest nasz obowiązek. Dlatego w piśmie pojawiały się np. artykuły na temat likwidacji w katedrze wileńskiej kaplicy poświęconej arcybiskupowi Cieplakowi; przed tą kaplicą było kiedyś jego popiersie. W katedrze zlikwidowano ponadto wszystkie tablice w języku polskim, zostawiono tylko łacińskie i tylko tam mogą się jeszcze znaleźć polskie nazwiska. Nazwiska poprzekręcano zresztą także na uniwersytecie. Inny temat – to huśtawka z Celą Konrada. I takich tematów jest bardzo dużo, tematów ważnych zarówno dla Polaków, jak i dla Litwinów.

Dlatego cieszę się, że mamy bardzo dobre stosunki z dwiema bibliotekami w Wilnie: dawną Wróblewskich i uniwersytecką, posyłamy im pismo i wydawane przez nas książki, oni z kolei przysyłają nam swoje wydania. I muszę Panu powiedzieć, że są to piękne edycje. Widocznie tam państwo pomaga, finansuje, a mnie najczęściej odmawiają wszyscy, z wyjątkiem jednej instytucji – Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, którą kieruje Andrzej Przewoźnik. Działam dalej, ale sił mam coraz mniej i niestety ze smutkiem stwierdzam, że beze mnie nikt nie chce kontynuować „Wileńskich Rozmaitości”. W tym roku jeszcze wyjdzie podwójny numer, co będzie dalej – nie wiem.

Tematy, niejako przerastające format pisma, znajdują miejsce w książkach, które Pan wydaje w Bibliotece Wileńskich Rozmaitości?

Tak. W chwili obecnej skończyłem redagowanie potężnej książki na temat Tadeusza Ginki. To był lekarz, który studiował najpierw w Wilnie, potem w Kownie. Kiedy skończył studia, został wysłany na północną część Wileńszczyzny, gdzie działał w AK. Potocki, pseudonim „Węgielny”, był dowódcą inspektoratu BC. Z podziwem piszę o tym, jak Ginka pod ogniem artyleryjskim i maszynowym operował rannych żołnierzy AK podczas bitwy pod Krawczunami.

Później dobrowolnie zgłosił się na wyjazd do Kaługi, a po wojnie, po powrocie z Rosji, został prorektorem Śląskiej Akademii Medycznej, jednak tylko do czasu, aż się władze dowiedziały o jego akowskiej przeszłości. Dodajmy, że był wspaniałym karykaturzystą i w książce, która się ukaże, przytaczam mnóstwo wykonanych przezeń karykatur.

Ile książek liczy dotąd Biblioteka Wileńskich Rozmaitości?

Powyżej setki. Najpierw wydałem tomik wierszy ostrobramskich, potem były następne książki, wśród których – pierwsza część wspomnień Ginki, o którym mówiliśmy, dotycząca jego pobytu w Kałudze. Chyba jako jedyni w Polsce wydaliśmy książeczkę Piaseckiego – tego kryminalisty, który zaraz po przyjeździe tutaj napisał broszurę ze stu pytaniami pod adresem PRL-u i władze go potem ścigały. Notabene ja go wywiozłem za granicę.

Jak to się stało?

Byłem wśród żołnierzy AK, uczestników akcji Ostra Brama, których Sowieci podstępem rozbroili i zamknęli w obozie w Miednikach. Ale udało mi się zwiać. Sto metrów od obozu jest kościół, w którym byłem chrzczony, znałem dobrze tamte okolice.

Jak się Panu udało uciec?


Otóż miałem w obozie trochę pokrwawione nogi od nowych butów, więc je zdjąłem i z obwiniętymi szmatami nogami siedziałem przy bramie. Widzę: idzie konwój po wodę. Bo w obozie studnia była wyczerpana. Wtedy coś mię olśniło, złapałem jakąś blaszaną puszkę i kulejąc – w bramę. A wartownik na mnie: „A ty taki i owaki, skorej, skorej!”. Że niby mam dopędzić konwój. Za bramą dobiegłem do pierwszego pola z żytem i dałem nura. Do wieczora tam leżałem, a potem bocznymi drogami poszedłem w kierunku Wilna.

Unikałem głównej szosy, bo na niej Rosjanie wyłapywali, ale za Rukojniami musiałem wyjść na nią. Widzę: stoi ciężarówka. Podchodzę do szofera i powiadam, że jestem „żeleznodorożnik”, że Niemcy wywieźli, że wracam, że już nie mam sił itd. i że nie mam żadnych pieniędzy, mogę mu tylko ofiarować zapalniczkę. Popatrzył, machnął ręką i kazał wejść na ciężarówkę, gdzie siedziało już kilku Rosjan. Dojechaliśmy do Lipówki, szofer się zatrzymał: „A tiepier – mówi – budiet kontrol dokumentow, łożiteś!”. Ja się położyłem, Rosjanie przykryli mnie jakimiś płachtami i tę kontrolę przejechaliśmy. Dowiózł mnie na róg Zawalnej i Trockiej, tam się zatrzymał i powiada: „A tiepier udiraj!”. Znaczy – uciekaj. Z tego wywnioskowałem, że on wiedział, kogo wiezie. Ale był człowiekiem.

W każdym razie z obozu uciekłem, lecz później, w Wilnie, mnie złapali. Byłem przekonany, że jakoś przejdę cichymi ulicami, ale wszędzie chodziły trójki enkawudzistów i wyłapywały akowców. Zatrzymano mnie i zaprowadzono do komisariatu przy Kalwaryjskiej. Stamtąd też uciekłem. Tak! Bo, proszę Pana, w pewnym momencie znalazłem się sam w poczekalni do przesłuchania, to było pierwsze piętro, i zauważyłem, że nie było krat! Otworzyłem okno i wyskoczyłem. Trochę się tylko w krzakach podrapałem.

Później siedziałem w domu, aż przyszedł ksiądz Piotr Rymkiewicz, mój prefekt z gimnazjum, który był przez arcybiskupa Jałbrzykowskiego mianowany szefem kapelanów brygad partyzanckich, i mówi do ojca, że trzeba coś z chłopakiem, tzn. ze mną, zrobić, bo albo trafię na Syberię, albo do Czerwonej Armii. Ojciec mówi: „Ale co zrobić?”. A ksiądz: „Niech pójdzie do seminarium”. To był okres, kiedy Stalin jeszcze szanował Kościół. I ja przez pół roku byłem klerykiem. Jednak po pół roku NKWD przyszło też do seminarium. Mieszkałem w jednej celi, na samej górze, z Melchiorem Meysztowiczem i myśmy uciekli: dachami, dachami, bo to stare miasto. Musiałem wyjechać i udało mi się dotrzeć do Lublina.

Tam kontynuowałem studia na KUL-u, zostałem nawet mianowany asystentem przy katedrze historii sztuki i wyglądało na to, że osiądę. Po pewnym czasie odnaleźli mnie jednak koledzy z AK, informując o obowiązku zgłoszenia się w Warszawie. Gdy uczyniłem to, powiedziano, iż muszę zrealizować, co było planowane jeszcze w czasie wileńskim, a co uniemożliwiło nadejście frontu – jako kurier mam jechać na Zachód, bo biegle władałem francuskim, niemieckim, rosyjskim. Dano mi pod opiekę szefa żandarmerii Okręgu Wileńskiego Jana Flawiana Morelewskiego i pojechałem.

Miałem zamiar po wykonaniu swoich obowiązków pozostać w przebywającym tam wojsku, ale okazało się to niemożliwe. Przyjął nas między innymi generał Stanisław Maczek i powiedział o całkowitym zakazie ze strony Anglików przyjmowania nowych osób do wojska. Mimo to mogłem pozostać na Zachodzie, bo miałem od swoich profesorów listy polecające do profesorów w Brukseli i w Italii, ale ciągnęło mnie do Polski i postanowiłem wrócić. A w Polsce zdecydowano, że skoro raz mi się udało, mam jechać po raz wtóry.

Za drugim pobytem zapytano mnie u Maczka, czy nie pomógłbym w przedostawaniu się na Zachód ludzi, którzy chcieli z Polski wyjechać. Miałem wtedy 20-21 lat, mówię: „A dlaczego nie!”. Na wojskowej ciężarówce studebakerze zamalowano wszystkie ślady, że była w wojsku i napisano UNRRA, zapakowano tam trochę koców, leków, pożywienia itd., i przyjechał ten samochód tutaj, do Polski, do Warszawy. Ja tymczasem również dostałem się z powrotem, z listą osób, które trzeba było stąd zabrać. Komendant Okręgu Wileńskiego, pseudonim „Pohorecki“, zaakceptował to zadanie, pod warunkiem jednak, że będą zabierani także ludzie, którzy zmuszeni są uciekać z Polski. W ten sposób pierwszym samochodem wywieźliśmy Ferdynanda Goetla. Akcja się udała i zapadła decyzja o jej ciągu dalszym.

W jaki sposób to się odbywało?

To się odbywało w ten sposób, że dostawałem, jako unrrowskie, 6-7 studebakerów, do tego byli odpowiednio przygotowani kierowcy i mechanicy, często – wysocy rangą oficerowie. Po dzień dzisiejszy jestem zdumiony, że oficerowie w stopniu pułkownika czy majora słuchali wszystkiego, co mówiłem, i nigdy mnie nie skrytykowali. W ten sposób przewoziliśmy z Zachodu do kraju różne rzeczy, a z Polski wywoziliśmy ludzi na podstawie dwóch list, jakie otrzymywałem: jedną na Zachodzie, drugą – z komendy Okręgu Wileńskiego AK.

Miałem tutaj zaufanych ludzi (poczta, telefon w tym wypadku odpadały), którzy jechali i zawiadamiali, gdzie i kiedy wywożona osoba musi się stawić. Jeden transport wyruszył z Warszawy, z Nowogrodzkiej, a pozostałe – z Krakowa. Na dużym dziedzińcu kurii krakowskiej był szereg garaży, gdzie stały te niby unrrowskie samochody. Zdarzało się nawet, że w tych garażach, na polowych łóżkach, nocowali ludzie... Dużo osób nam pomagało. Złożyłem np. w Warszawie wizytę dyrektorowi banku, bodajże rolnego, którego adres otrzymałem od jego zięcia, przebywającego w Meppen. Ten dyrektor przyjął mnie bardzo serdecznie i z kolei podał adres szefa urzędu celnego na granicy polsko-czeskiej.

Nie wiem, czy szef urzędu celnego był w konspiracji czy nie, ale kiedyśmy przyjeżdżali na granicę, on pod jakimś pretekstem odprawiał dowódcę wojskowego, żeby nam nie przeszkadzał i przeprowadzał nas do Czechów. A jeżeli chodzi o czeską stronę, to, proszę Pana, żeby uniknąć kontroli papierów wystarczał kanister benzyny. W ten sposób wywieźliśmy około tysiąca ludzi.

A dalej, z Czechosłowacji?

Największe trudności mieliśmy z przekroczeniem granicy, której pilnowali Amerykanie. Całe to towarzystwo wyjeżdżało pod fałszywymi francuskimi nazwiskami: jako Francuzi i Belgowie, wywiezieni na Wschód przez Niemców na przymusowe roboty. Amerykanie czasem wyrażali wątpliwości, czy to istotnie Francuzi, ale jakoś udawało się sprawę załatwić.

Największe trudności, pamiętam, były w przypadku ostatniego transportu, które udało się nam pokonać w sposób typowo polski. Amerykanin na granicy wciąż mówił: „Nie, nie, nie!”. Ja angielskiego nie znałem, więc jeden z moich współpracowników, znający ten język, podszedł do tego amerykańskiego dowódcy z butelką wódki, ten popatrzył na butelkę i znowu pokręcił głową, że nie. Wówczas współpracownik uderzeniem w dno butelki odkorkował ją – wtedy były korki, które wyskakiwały od uderzenia – i pociągnął z butelki. Potem podał ją Amerykaninowi, ten też pociągnął i straszliwie się rozkaszlał. Dano mu kawał kiełbasy, wszyscy zaczęli się śmiać, łącznie z amerykańskimi wojskowymi. Wtedy ten dowódca machnął ręką i puścił nas.

Przyjechaliśmy do Meppen, złożyłem sprawozdanie z tego incydentu (incydentów po drodze zresztą było więcej) i po paru dniach powiedziano: koniec. Nie dlatego, że chodzi o naszą skórę, tylko że gdyby nas złapali, byłby to znakomity argument dla ZSRR wobec Zachodu: oto, co warte jest polskie wojsko, czym się zajmuje! Wtedy wróciłem do kraju, zmieniłem dane personalne.

Bo Pan przekraczał granicę na fałszywych papierach?

Nie, na autentycznych! Ale przed ostatnim czy przedostatnim transportem powiedziano mi w Warszawie, że UB mnie szuka. Nazwisko zostawiłem to samo, gdyż Malinowskich jest dużo. Natomiast otrzymane na chrzcie imię Leszek zmieniłem na Jan, bo w tamtych czasach Leszków było mało, a Janów pełno.

UB tropiło mnie osiem lat. W końcu doszli do mnie, znaleźli zresztą przypadkiem. Stare przysłowie mówi, że najciemniej jest pod latarnią. Ja wtedy od czterech czy pięciu lat pracowałem w Bydgoskim Liceum dla Pracujących – tak to się nazywało – nr 2, do którego chodzili wyłącznie milicjanci i ubowcy. W tym czasie prowadziłem lekcje w najwyższej, przedmaturalnej klasie, gdzie byli sami naczelnicy poszczególnych działów. Wyobraża Pan sobie, jaki musiał powstać zamęt? Przesłuchiwano mnie, ale nigdy w urzędzie. Najpierw w tymże liceum, a potem w różnych miejscach, które oni mieli porozrzucane po mieście. Bardzo grzecznie się obchodzili, aż w końcu zostałem wezwany do Warszawy. Byłem przekonany, że nie chcą mnie zamykać w Bydgoszczy, gdzie byłem powszechnie znany.

W Warszawie kazali mi być koło kina „Polonia” o tej i tej godzinie, ich człowiek zaprowadził mnie stamtąd na Wiejską, naprzeciwko Sejmu, gdzie spotkałem się z naczelnikiem z ministerstwa. Przedtem zapytałem tego konwojenta: „Po co?”, a ten odpowiada: „Chce was zobaczyć”. Więc ten naczelnik, bardzo inteligentnie wyglądający, patrzył, patrzył na mnie, długa była cisza, aż w końcu powiada: „I co mamy z wami zrobić?”. A ja na to: „Panie naczelniku, puścić do domu. Bo jak mnie zamkniecie – a to już wie Pan, po śmierci Stalina było, po wszystkich amnestiach – to państwo będzie musiało zapewnić mi wyżywienie, jakiś opierunek itd. A cała Bydgoszcz wie, że ja się nie zajmowałem żadną polityką, tylko uczyłem od rana do późnego wieczora”. „No, to jedźcie!” – usłyszałem w odpowiedzi... Panie Redaktorze, pierwszy raz w życiu wszedłem do knajpy, zamówiłem flaki i ćwiartkę. Tak się skończyło. Potem kazali mi wracać do dawnych danych osobowych i pani dyrektor departamentu w Ministerstwie Bezpieczeństwa, której nazwiska nie pamiętam i o której mówiono, że ma bardzo krwawe ręce, przysłała rozgrzeszające mnie pismo, że od 1946 roku nie zajmuję się działalnością polityczną. Zabroniła tylko, żebym uczył. Ale naczelnicy, których uczyłem, byli akurat przed maturą. I podobno oni zwrócili się do ministerstwa, zawiadamiając, że biorą na siebie odpowiedzialność za to, że nie będę się zajmował polityką.

Mam jednak wrażenie, że chodziło także o to, by uniknąć sensacji: zapluty karzeł reakcji uczył i wychowywał naczelników UB! Jak to wytłumaczyć? Potem co jakiś czas dawali, co prawda, o sobie znać, ale byłem i dyrektorem szkoły, i wicekuratorem szkolnictwa zawodowego. Jako jedyny bezpartyjny.

Kiedy Pan skończył studia w Lublinie?

Skończyłem dwa uniwersytety i oba w pięćdziesiątym roku. Do Lublina jeździłem raz na miesiąc. Najpierw miałem egzamin magisterski na KUL-u, a potem w Toruniu. Jak dziś pamiętam, pracę magisterską w Toruniu obroniłem w dniu wybuchu wojny koreańskiej.

Czy pamięta Pan jej temat?

Owszem, „Nowelistyka Marii Dąbrowskiej”. A w 1962 roku obroniłem doktorat, tematem była polska powieść historyczna od czasów najdawniejszych aż po dwudziestolecie włącznie. Napisałem także pracę habilitacyjną, ale nie została zatwierdzona, bo to było w okresie przed czy w stanie wojennym, jej temat brzmiał „Neomesjanizm polski”. Potem, po 1989 roku, zabrałem się za sprawy wileńskie, wychodząc z założenia, że to ważniejsze. A teraz powoli muszę z tego wszystkiego wyjść. Nie ma rady. Jak powiadają u nas na Kresach: przyszła kryska na Matyska.

Wracając do Kresów, powiedział Pan, że chrzczony był w kościele miednickim.

Tak. A do Pierwszej Komunii przystępowałem w Bogdanowie, tym Ruszczyców. Z rodziną Ruszczyców miałem bardzo bliskie stosunki, bo majątek mojej babki na tamtym terenie był 4 kilometry od Bogdanowa. Pierwsza moja miłość, proszę Pana, to była Ewa Ruszczycówna; niestety, od dawna nie żyje. A teraz, po wojnie, byłem w bardzo dobrych stosunkach z synem malarza Ruszczyca. Typowy kresowiak, jak się do niego w Warszawie przychodziło, już w drzwiach wejściowych widziałem przez korytarz stół zastawiony rozmaitymi dobrami tego świata i buteleczkami. Jego żona też była z Wileńszczyzny, z majątku Skinderów Michałowszczyzna.

A gdzie dokładnie Pan się urodził?

W Wilnie i w Wilnie zacząłem karierę w Dziecku Polskim. Przy ulicy Mickiewicza, nad kinem „Lux”, była szkoła Dziecko Polskie Stefanii Świdowej, jedna z pierwszych szkół polskich, które powstały jeszcze przed pierwszą wojną światową, po 1905 roku. Tam pobierałem wiedzę.

W jakim wieku?

Od pierwszej klasy. Z tym że z klasy pierwszej od razu przeniesiono mnie do trzeciej. Potem przez rok czy dwa byłem w Wyszogrodzie, gdzie ojciec był notariuszem, bo z ziemi nie dawało się wtedy utrzymać. Tam jednak tak płakałem i tęskniłem za Wilnem, że mnie ojciec odesłał z powrotem i do klasy drugiej gimnazjum włącznie byłem w Wilnie u jezuitów. Ale na początku trzeciej klasy mnie stamtąd wyrzucili. Tak! Zbiegło się tak, że Zaduszki były w czwartek, Wszystkich Świętych – w piątek, a dalej sobota i niedziela, więc ojciec powiedział, żebym na te cztery dni przyjechał do niego. Oczywiście, pojechałem. Ale wychowawca zastrzegł: „W sobotę masz być na lekcjach!”. Powiedziałem o tym ojcu, a on na to: „To moja sprawa” i odesłał mnie z listem usprawiedliwiającym zatrzymanie. Nie pomogło. Na pierwszej lekcji wszedł wychowawca: „Malinowski jest?” – „Jest”. „Legitymację masz?” – „Mam”. „Pokaż” – wziął, podarł – „Nie jesteś już uczniem”.

Wtedy przeszedłem do Zygmunta Augusta, z czego po dzień dzisiejszy bardzo się cieszę. Bo jeżeli u jezuitów byłem gdzieś na drugim, trzecim miejscu w klasie, to u Zygmunta Augusta spadłem niziutko, albowiem poziom tam był dużo wyższy. Ale wytrwałem. Zresztą, po latach wydałem książkę wspomnieniową o tym gimnazjum i liceum.

Uczyłem się tam z kolegami i koleżankami (za czasów drugiej okupacji sowieckiej szkoły stały się koedukacyjne) dopóki było można, a maturę robiłem w 1942 roku już w konspiracji. Za drugiej okupacji sowieckiej mój młodszy brat zapisany był do pierwszej klasy liceum jako Malinauskas, a ja byłem w przedostatniej klasie i zwałem się Malinowski. Mam zachowany wykaz stopni, które wówczas miałem.

Kiedy pojawiło się u Pana zamiłowanie do literatury, do sztuki?

Będąc uczniem szkoły powszechnej, zachorowałem, leżałem w domu u dziadka przy ulicy Pańskiej 8, tuż przy więzieniu na Łukiszkach, i strasznie się nudziłem. Rozglądam się i widzę, że na komodzie leży książka, to był drugi tom „Potopu”. Jak ja nań się narzuciłem! Tylko podskakiwała kołdra z radości. Tak to mi się spodobało, że potem bardzo dużo czytałem. Mogę teraz uczciwie powiedzieć, że w szkole powszechnej i w pierwszej połowie gimnazjum nie odrabiałem w domu lekcji, tylko czytałem i w ten sposób przechodziłem z klasy do klasy.

Potem zaimponował mi profesor Górski w tajnym uniwersytecie. A filozofię zgłębiałem u profesora Czeżowskiego, do którego chodziła też m. in. Barbara Skarżanka, która sama jest teraz profesorem w Warszawie. Najpierw zacząłem konspiracyjne studia na historii, potem przerzuciłem się na polonistykę, a w jej ramach, po wykładach profesora Górskiego, poszedłem do Morelowskiego na historię sztuki. I tak to się toczyło.

Był Pan w wieku sprzyjającym nawiązywaniu nowych przyjaźni i pierwszym miłościom.

Ach, były te pierwsze miłości, były..! Na ostatni komplet z ostatniej klasy poza kolegami i koleżankami z mojej klasy od Zygmunta Augusta przyszła dziewczyna z liceum Czartoryskich. Zajęcia odbywały się po południu, bywało już ciemno, ona mieszkała przy ulicy Krakowskiej, wracała sama, i ja, w natchnieniu opiekuńczym, powiedziałem sobie, że trzeba ją odprowadzić. No, i odprowadzałem, odprowadzałem, aż w końcu zaczęliśmy chodzić na spacery bez obowiązku odprowadzenia i... opowiem Panu, dlaczego mam nie opowiedzieć? To był maj, dokładnie trzydziesty pierwszy maja, poszliśmy po południu na spacer i weszliśmy na Górę Zamkową. Wleźliśmy do tej baszty, siedliśmy koło okna i podziwialiśmy panoramę wileńską. Ponieważ był maj, pachniał bez, zaczynały śpiewać słowiki, coś tam we mnie zagrało i pocałowałem ją. A ona nie dała mi po gębie, tylko powiedziała, że mogę powtórzyć. I tak to się zaczęło.

Jaki był Pański dom rodzinny, w jaki sposób Pana i Pańskie rodzeństwo wychowywano?

Rodzice, jak to się mówi, byli ziemianami. Ojciec władał majątkiem Słobódka, leżącym między Miednikami a Szumskiem. Z kolei matka odziedziczyła po swoich rodzicach majątek, który się nazywał Hołoblewszczyzna, siedem kilometrów od Holszan, cztery od Bogdanowa, przy biegnącej przez jego środek trasie z Wilna do Mińska. Jeśli chodzi o rodzeństwo, to mam tylko brata, jest nauczycielem, historykiem, teraz na emeryturze, mieszka w Warszawie. Mój wuj Władysław Jaszczołt, który był najpierw wojewodą łódzkim, potem wileńskim, ożenił się z moją ciotką – małżeństwo zawierane było za zezwoleniem Watykanu – i miał z nią syna i córkę. W 1941 roku oni wszyscy zostali przez Sowietów wywiezieni, dostali się do armii Andersa i potem pozostali w Anglii. Nikt z nich nie żyje. A jeśli chodzi o rodzinę, jak to się mówi, po kądzieli, było mnóstwo ciotek, do których się chodziło, ale ja tego specjalnie nie pamiętam. Wiem, że jedna nazywała się chyba Jachimowicz i miała jakieś wysokie stanowisko w gazowni wileńskiej.

Co Pana w tamtych dziecięcych latach interesowało?

Sport. Proszę Pana, muszę się pochwalić: w 1941 roku, na przełomie lutego i marca, w Kownie odbyły się międzyrepublikańskie – bo to były już republiki – zawody narciarskie, podczas których zająłem pierwsze miejsce w biegu na trzy kilometry. A w okresie okupacji jeździłem na rowerze: osiemdziesiąt kilometrów, po pagórkach, do Hołoblewszczyzny, załatwiając m.in. sprawy akowskie. Najpierw pracowałem jako listonosz, potem przez krótki czas byłem brukarzem przy jakiejś budowie, a jak zaczęła się okupacja niemiecka, trudziłem się w piekarni, którą zresztą wkrótce zlikwidowano, bo tam utworzono getto. Potem imałem się fachu ślusarza, aż w końcu nauczyciel, Litwin, bardzo przyzwoity człowiek, szef kina „Helios”, spotkał mnie na ulicy, zapytał, co i jak, potem mówi: „Jak chcesz, to chodź do mnie”.

W ten to sposób poszedłem pracować do kina „Helios”. Szybko uczyłem się niemieckiego – w gimnazjum miałem francuski – i w końcu, proszę Pana, wylądowałem, już jako zastępca tego Litwina, ale w kinie „Casino”. Pewnego razu dostałem wezwanie z Saugumy. Wiedziałem, czym to się może skończyć, więc poszedłem z nim do szefa Ostlandfilmbetribe – spółki, w której gestii znajdowały się wszystkie wileńskie kina. Ten szef nazywał się, jak dzisiaj pamiętam, Otto Jäger, i nieraz mnie zwalniał z pracy, mówiąc: „Herr Malinowski, a nie chce Pan tak na parę dni na wieś pojechać?”. Ja mówię: „Owszem, bardzo chciałbym”. „Przywiózłby Pan trochę jajek, może trochę słoniny”. I tak się kształtowały stosunki między nami. A jego przyjacielem był Wehrmachtkomendant na całe Wilno. Otto Jäger zadzwonił do niego, coś tam gadali, nie wiem, w każdym razie Jäger mi powiedział, że muszę udać się do Saugumy, nie ma innego wyjścia, ale że nie pójdę sam, tylko z żandarmem. Rzeczywiście, wybrałem się do siedziby żandarmów, mieszczącej się naprzeciwko budynku ubezpieczalni społecznej, nowoczesnego wieżowca na rogu Dąbrowskiego i Mickiewicza, a stamtąd, proszę Pana, już z żandarmem w hełmie, z blachą itd. poszliśmy do budynku gestapowsko-saugumowskiego. Wchodziło się tam od strony Mickiewicza, przy wejściu było okienko, przez które kontrolowano, kto wchodzi. Żandarm pokazał wezwanie, kontrolujący gdzieś zadzwonił i skierował nas do odpowiedniego pokoju. Tylko nie powiedział, widocznie, dzwoniąc, że idę nie sam, a z Niemcem. W każdym razie dochodzimy do tego pokoju, żandarm pierwszy zbliża się do drzwi, ja pokornie podążam za nim, i w pewnym momencie dostaję pałką w łeb. Och, jak ten Niemiec zaczął kląć na nich wszystkich: „Schweine litauische!” itd., chwycił mnie za rękę i poprowadził do jakiegoś naczelnika z niemieckiego gestapo. O czym między sobą gadali, nie wiem, bo siedziałem na korytarzu, po czym wezwali mnie do środka i ten gestapowiec powiada, rzekomo jestem wrogo wobec nich usposobiony. Ja mówię: „Jak to, dlaczego?”. „Bo jak przyszliśmy kiedyś w cywilu do kina, to Pan powiedział do bileterki, że ma posadzić nas w ostatnim rzędzie”. Ja na to: „Panie naczelniku, ależ w kinie to jest najlepsze miejsce, to w teatrach sadza się w pierwszych rzędach”. On patrzył chwilę na mnie, potem mówi: „Idźcie! Ale pamiętajcie, że od nas wychodzi się przez Ponary”. Tak właśnie powiedział: „Od nas wychodzi się przez Ponary”. W tej sytuacji Jäger natychmiast przeniósł mnie z kina „Casino” do kina „Pan”. Oba kina były przy Wielkiej, „Casino” mniej więcej vis-a-vis kościoła Świętego Kazimierza, a „Pan” był po tej samej stronie co kościół, tylko niżej, bliżej Zamkowej. „Pan” był kinem „Nur fűr Deutsche” czy „Deutsche Wehrmacht” i Jäger powiedział: „Tam Litwini nie wejdą”. Ale moi przełożeni z AK nie zgodzili się, żebym tam został, więc tylko dwa lub trzy dni pobyłem w kinie „Pan”, skąd otrzymałem rozkaz udania się do lasu i poszedłem do „Szczerbca”.

Czym się Pan konkretnie zajmował w kinie?


Organizowaniem skrzynki łączności. W „Casinie” to było bardzo łatwo, miałem tam zaufanego człowieka, z którego pomocy zresztą korzystałem też potem w Warszawie. Myśmy w męskiej i żeńskiej ubikacji, nad zbiornikiem z wodą zrobili dziurę, którą odpowiednio się zakrywało, przychodził ktoś z pocztą, jak to się wówczas mówiło, wchodził do ubikacji, zamykał się, kładł, co trzeba, do skrytki i wychodził. Potem to wyjmowano i wysyłano. I to była główna moja działalność.

Czy pracując w kinie, oglądał Pan pokazywane tam filmy?

Od czasu do czasu niektóre niemieckie, kabaretowe. Ale tak specjalnie – nie. Bo, wie Pan, nie miałem i czasu na to, musiałem się zajmować czym innym: nauka, konspiracja.

Które momenty z działalności konspiracyjnej i pobytu w AK były najbardziej dramatyczne?

Kiedy dostałem rozkaz zgłosić się w Wilnie do komendy, nie do samej komendy, tylko do kogoś z jej przedstawicieli. Powiedziano mi, że prawdopodobnie zechcą wykorzystać moją znajomość języków. Szedłem do Wilna piechotą.

Skąd?

Z Turgiel. W mieście zastałem wielki ruch. Nawiązałem kontakty i dowiedziałem się, że sytuacja się zmieniła i wcielono mnie do oddziału, którego szefem był należący do Kedywu Zygmunt Augustowski, a bezpośrednim moim przełożonym był – nie wiem, jakie miał nazwisko, a pseudonim – „Dzik”. Mieliśmy się zgromadzić i zgromadziliśmy się na Skopówce. Jak od placu Napoleona patrzy się na Skopówkę, pierwszy dom po prawej stronie – tam w chwili obecnej są chyba okna zamknięte, a wtedy w suterenie był warsztat szewski i myśmy się właśnie tam zebrali. Było nas kilkunastu z bardzo nędznym uzbrojeniem: dwa pistolety empi, trochę rewolwerów, trochę granatów. Okazało się, że naszym zadaniem jest przejście przez plac Katedralny do Cielętnika i zaatakowanie Niemców, którzy mieli tam jakieś wyrzutnie. Pan zdaje sobie sprawę, co by było, gdyby do tego doszło? My byśmy nie dotarli do Katedry, nas by wszystkich po drodze wykończyli. Ale na Skopówce był także dom należący do urszulanek, gdzie w tym okresie mieszkała moja rodzina: ojciec i brat, matka była jeszcze na wsi, i ja się zapytałem, czy mogę razem z kolegą, który też tam miał rodzinę, pójść i się pożegnać. Odpowiedź była: „Dobrze, ale za pół godziny wracajcie”. Ledwo myśmy tam doszli, na ulicy zaczęła się strzelanina. Widzimy: biegają Niemcy po Skopówce, spędzają ludzi. Chciałem się schować, ale kolega mówi, że nie możemy tego zrobić, bo przecież nasi rodzice też są zabierani. Niemcy wszystkich wypędzali z domów i ustawiali przed pałacykiem de Reussów, jakoby w odwecie za zamordowanie przez Polaków jednego hitlerowca. Nas też zgarnięto i ustawiono przed tym pałacykiem z kolumnami, a przed nami postawiono karabin maszynowy i jakiś żołnierz już kładł się koło niego, przygotowując się do strzału. Dali mu butelkę, wiadomo z czym, i byłby nas wszystkich rozstrzelał. Gdyby nie to, co się stało za chwilę: raptem rozległ się straszny huk, okazało się, że właśnie w tym momencie wysadzono w powietrze elektrownię.

Niemcy byli zaskoczeni. Nadjechał samochód z jakimś wyższym oficerem, może komendantem, nie wiem, który zatrzymał auto i pyta, co się tu dzieje. Wtedy zacząłem po niemiecku krzyczeć, że to omyłka, że to komuniści litewscy zamordowali Niemca i że my tutaj musimy niewinnie cierpieć. On powiada: „Komm, komm, komm!”. Podszedłem do niego, zaczął ze mną rozmawiać, zapytał, skąd znam niemiecki itd. Ja zaraz popisałem się znajomością literatury, zacytowałem jakieś wiersze Goethego po niemiecku, tłumaczę mu, że to są ludzie niewinni i, Panie Redaktorze, on kazał wszystkich puścić! (śmiech). Teraz śmieję się z tego, ale nikt mi za to uratowanie życia nie podziękował. Potem próbowałem dostać się do swoich kolegów, bo moja trzecia brygada uderzała od Pióromontu, ale nie udało mi się.

Bo to już była akcja Ostra Brama?

Tak, to było w tym czasie. W rezultacie dostałem się do grupy pod kierunkiem „Jana” – to też pseudonim, który działał na Kalwaryjskiej. W tej grupie wymaszerowaliśmy później z Wilna i w tej grupie nas rozbroili i doprowadzili do Miednik.

Proszę Pana, co z tradycji wileńskich, być może tradycji ziemiańskich, zostało na zawsze utracone i za czym Pan tęskni?

Nie wiem, czy w tym przypadku można mówić o tradycjach ziemiańskich. Ja się bawiłem z synami parobków, nigdy mi nikt nie powiedział, że nie wolno. Robiliśmy rozmaite tam historie. Wiem, że stosunki między dworem a mieszkańcami wsi były bardzo dobre, czego najlepszym dowodem czasy sowieckie, kiedy przychodzili wieśniacy i mieszkającym we dworze pomagali. A za czym tęsknię? Za krajobrazem wileńskim, tęsknię za samym miastem, które było przez cały czas niedoceniane. Teraz jednak powiedziałem sobie, że już więcej do Wilna nie pojadę, nawet gdybym mógł, dlatego że Wilno zmieniło swoje oblicze. W 2004 roku byłem członkiem komisji polskiej na rozmowie z Litwinami w sprawie AK, miałem okazję obejrzeć więzienie przy ulicy Ofiarnej, byliśmy także na Górze Trzykrzyskiej. Wdrapałem się jakoś na samą górę, zapadał zmierzch, w mieście zaczynały się palić światła, zobaczyłem nowe wieżowce i powiedziałem: „To już nie jest moje Wilno”. Bo jeżeli, tak jak w Krakowie, byłyby one budowane li tylko na obrzeżach, to pół biedy, ale tam są i w środku miasta, na przykład, za kościołem Świętego Rafała. To nie jest już moje miasto. Proszę Pana, budynek, w którym było Dziecko Polskie, stoi nienaruszony, ale fasada zmieniona została nie do poznania. Budynek z kinem „Helios” został odbudowany, aczkolwiek nie przypomina już tamtych czasów. Po „Casinie” nie ma śladu. Mieliśmy kaplicę rodzinną na Rossie, gdzie pochowano dziadka, babkę, stryja, który był zresztą ojcem Wandy Osterwiny. Kaplica była zniszczona, ale udało się ją odbudować. Uczynili to wilnianie za pieniądze, które stąd przyszły, i wygląda to teraz trochę zabawnie: wszystko dookoła jest zrujnowane, a tu nowy budynek stoi. Ta odbudowana kaplica jest oczywiście pusta, ze starej, zrujnowanej, nie ocalała nawet kosteczka. Jestem świadom, iż Wilna, jakie pamiętam, nie uratuję, nie wrócę do tamtych czasów, mogę tylko zachować je w pamięci. Dzisiaj nawet synowi mówiłem, że ten świerk, który rośnie za oknem, przypomina mi las w Hołoblewszczyźnie, część lasu, gdzie były tylko świerki, które łączyły się gałęziami u dołu, kryjąc sprężysty mech, a w odpowiedniej porze – też borowiki, zwane tu prawdziwkami. Ja natomiast zwę te grzyby „borowikami”. Na lisiczki tu się mówi „kurki”... A ukochanym drzewem jest dla mnie brzoza, zwłaszcza ta płacząca. Też z tamtego krajobrazu.

Rozmawiał Tadeusz Tomaszewski . Bydgoszcz, czerwiec 2009